Dajemy
sobie ostemplować paszporty i przetaczamy się
na stronę Czeską. W zupełnych ciemnościach
podążamy w kierunku Brna.
Od
dłuższego czasu staramy się znaleźć miejsce
na biwak. Minęła już druga w nocy a my
bezskutecznie kręcimy się w pobliżu Prostejova
wypatrując kawałka lasu. Wszędzie tylko
zaorane pola. Heniek skręcił w jakąś wiejską
drogę i gdy mijamy zabudowania spostrzegamy
kępkę drzew. Silnik Temperówki gaśnie.
Sebastian zostaje w aucie a nasza trójka wyciąga karimaty i śpiwory.
Kładziemy się pod rozłożystym drzewem w
pobliży jakiejś przydrożnej figurki. Niebo
jest bezchmurne więc deszcz nam nie grozi.
Zapinam sobie szczelnie swoją mumię i leżąc
obserwuję gwiazdy prześwitujące przez rzadkie
liście. Z pobliskiej wsi dochodzi zaspane
ujadanie jakiegoś psa. Rozmyślając na różne
tematy nawet nie zauważam kiedy urywa mi się
film...
Budzi
mnie przejeżdżająca ciężarówka. Spoglądam
na zegarek – dochodzi siódma rano. Wygrzebuję
się ze śpiwora bo czuję, że muszę się na
chwilę oddalić. Ogarniam okiem okolicę i nie
wiem jak to powiedzieć... spaliśmy koło
cmentarza ! Dobrze, że nie wiedzieliśmy tego w
nocy, bo nie zasypiało by się tak spokojnie...
oj, nie. Zwijamy manele i żegnając
przydrożnego świątka opuszczamy nocne legowisko.
Niedawno
wybiła ósma a my przekraczamy pusty most w
Cieszynie. A więc wróciliśmy do Polski. Czas
jakby zaczął przyspieszać i ani się
spostrzegliśmy stajemy pod domem Kasi w Żorach.
Pod bacznym wzrokiem osób wracających z
porannej mszy wyładowujemy jej toboły. Żegnamy
się z naszą wspaniałą towarzyszką i troszkę
lżejszym autkiem odjeżdżamy do Mikołowa.
Heniek
wykręca na budowę swojego nowego domu.
Podziwiamy jego stojące fragmenty i ściany
obszernego garażu. Nasz kierowca czujnym okiem
gospodarza określa, że nic się budowlańcy nie
posunęli – trzeba ich będzie pogonić.
Zaczyna się ostatnie dziesięć minut wyprawy...
Zatrzymujemy
się pod domem Henia. Z żalem wysiadamy z
Temperówki i budzimy domowników. Powitanie i
rozpakowywanie nie ma końca. W końcu siadamy do
śniadania przygotowanego przez Beatę. Z
sześciu ogromnych bochenków chleba zabranych w
Dolomity wróciły całe trzy. Żona Henia
odgrzewa jeden z nich w piekarniku i z
przyjemnością raczymy się gorącym pieczywem.
No cóż, trzeba się doprowadzić do porządku i zakończyć
wspaniałą wyprawę. Siadamy więc do
rozliczeń. Heniek i Sebastian śmieją się, że
mam szykować gotówkę. Zobaczymy...
Skomplikowane słupki liczb zostają komisyjnie
zsumowane, odjęte i podzielone. Ale heca ! Kto
by pomyślał ?! Sprawdzamy czy aby uwzględniliśmy
wszystko: paliwo i zielona karta, jedzenie (dużo
przywieźliśmy z powrotem), winetka na
autostrady, kampingi, wyciągi, bilety wstępu,
filmy do aparatu, gaz... zgadza się. Nie ma mowy
o pomyłce. Wychodzi po 450 zł na łepka !!!
Całkiem
nieźle. Ten się śmieje co się śmieje
ostatni. Okazuje się, że to ja wydałem
najwięcej i Sebastian jest mi winien dwieście
złotych. Szykuj gotówkę – śmieję się do
niego.
Żegnam
domowników. Razem z Heniem i Sebastianem
jedziemy odebrać mój samochód. Przepakowuję
swoje graty i z żalem ściskam ich dłonie. To
już naprawdę koniec. Wracam do Poznania. Przez
parę kilometrów jadę za Temperówką. Krótkie
błyśnięcie świateł awaryjnych oznacza
definitywny finał przygody... Do zobaczenia !
|