Strona główna
Maratony i Ultramaratony
Dolomity - via ferraty
100km - Kalisz 2006
100km - Wiedeń 2007
Dolomity 1998
1. Narodziny początku
2. Miesiące przygotowań
3. Przed wyjazdem
4. Piątek 24.08
5. Sobota 22.08
6. Niedziela 23.08
Galeria - di Sesto
7. Poniedziałek 24.08
8. Wtorek 25.08
Galeria - Sella
9. Środa 26.08
10. Czwartek 27.08
Galeria - Pala
11. Piątek 28.08
12. Sobota 29.08
13. Niedziela 30.08
Mapa podróży
Blog
Księga gości
   
 


Rozchylam nie zapięte połówki namiotu. Bezchmurne niebo wprawia mnie w doskonały nastrój. To nic, że szczyty spowite są mleczną poświatą. Zostając tutaj postawiliśmy na właściwą kartę. Mojego uniesienia na razie nie podzielają zaspani współlokatorzy. Samotnie zabieram się za przygotowywanie śniadania. Kanapki z mielonką i ciepła herbatka powinny nam wystarczyć. W międzyczasie oddaję do recepcji pożyczone kieliszki, co spotyka się ze zrozumieniem pracującej tam młodej Włoszki. Moje nawoływania na posiłek nie skutkują. Mało tego – z namiotu dobiegają prośby o podanie posiłku... do śpiwora ! Co za rozpusta ! Ulegam jednak namowom i bawię się w kelnera. Kopara mi opada gdy proszą jeszcze o zrobienie kawy i zaserwowanie jej do namiotu. Gdybym był normalny to pewnie wyjąłbym wszystkie śledzie ale tym razem im odpuszczam. Nie trwa to długo. Po zjedzeniu posiłku nadal nie chcą opuścić posłania. Tego już za wiele... rozjuszony wpadam między to całe towarzycho. Wywiązuje się bitwa. Nie ma litości nawet dla kobiet. Przebiegu zajścia nie pamiętam ale efekt mnie zadowala. Heniek zdradza nam co będziemy dzisiaj kosić. Co prawda, domyślałem się tego ale do końca nie byłem pewien. Heniowe urodziny spędzimy na najtrudniejszej – przynajmniej według przewodnika - ferracie Dolomitów: Stella Alpina ! Pogoda ogólnie jest dobra – mimo niewielkich chmurek na niebie – więc plan wydaje się realny. Pakujemy plecaki a ja z zapartym tchem czytam w przewodniku:

“T349 Via ferrata Stella Alpina, wyjątkowo trudno, 8h30 tam i z powrotem, 1170 m przewyższenia

Jedna z najtrudniejszych, jeżeli nie najtrudniejsza ferrata Dolomitów. Jej celem jest Monte Agner, wybitny szczyt w grani południowej Pali, a całość składa się z trzech, różniących się zupełnie charakterem odcinków, z których jedynie pierwszy stanowi prawdziwą próbę. Ferrata została poprowadzona niezwykle śmiało przez urwiska podcinające ogromne, płytowe zbocze Lastei d’Agner. Jest to szczyt znajdujący się po lewej stronie Monte Agner, jerzeli patrzymy od strony schroniska Scarpa. Obydwa szczyty rozdzielone są przełęczą Pizzon i potężną rozpadliną Gran Canalone. Przed rozpadliną do urwisk przylega filar. Nim właśnie poprowadzono kluczowy odcinek ferraty. Po wyjściu z urwiska droga pnie się stromymi, nie ubezpieczonymi płytami na przełęcz Pizzon i do biwaku Biasin, gdzie łączy się z drogą normalną. Od biwaku obchodzi po stronie zachodniej kopułę szczytową wspaniałym, widokowym trawersem. Najważniejszy jest jednak odcinek pierwszy, decydujący o powodzeniu przejścia. Do przejścia jest jedynie ok. 250m różnicy wysokości, ale z tego większość to pionowe kanty i kominy, gładkie płytowe ścianki i klasyczne zacięcia. Całe przejście odbywa się w pełnej ekspozycji – wrażenie jest niesamowite. Głównym problemem technicznym są miejscami małe, niewygodne stopnie, co wymaga użycia znacznej siły ramion. Dla doświadczonego (na trudnych ferratach) górołaza będzie to wspaniałe, niezapomniane przeżycie. Natomiast na pewno nie jest to droga dla początkujących. Podczas wspinaczki należy uważać na spadające kamienie i samemu ich nie zrzucać, bowiem na wielu odcinkach inni wspinacze znajdują się dokładnie pod i nad nami. Na koniec charakterystyki warto zadać pytanie: Czy żeczywiście jest to najtrudniejsza ferrata Dolomitów? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Trudniejsze odcinki ma ferrata Cesare Piazzeta w Selli – ale tam jest to po prostu siłowe “pakowanie” na linie, bez żadnej finezji i techniki i to na krótkim odcinku. Druga z pretendentek do korony – ferrata Constantini w grupie Moiazza ma niezwykle trudne fragmenty, ale są one również krótsze niż w przypadku Stelli Alpiny. Constantini jest jednak bardziej wyczerpująca i ma więcej rozmachu, dłużej też utrzymuje w napięciu. Jeżeli więc rozpatrujemy aspekt trudności technicznych połączonych z ekspozycją – to pierwszeństwo należy się Stelli Alpinie, jeżeli pod uwagę weźmiemy również wysokogórski, alpejski charakter trasy, to moim zdaniem Constantini dorównuje Stelli.”

..........długi ale zastanawiający opis. Po przeczytaniu tej charakterystyki nie ma się już żadnych wątpliwości – trzeba wyjść przygodzie na spotkanie! Jeżeli ma to być ostatni dzień pobytu w Dolomitach to nie ma lepszego zakończenia. Też bym chciał mieć takie urodziny...

Opróżniamy Temperówkę z czego się tylko da – niech ma dzisiaj lżej – tym samym zapychamy namiot. Ruszamy w prawie pustym samochodzie. Po drodze Heniek z Sebastianem ustalają trasę dojazdową. Naszym celem jest niewielka górska miejscowość Frassene leżąca na szlaku do Agordo. Nieustannie pniemy się serpentynami w górę. Wskazówka temperatury silnika znacznie przekracza swoje zwykłe położenie. Silnik Temperówki chłodzony jest teraz cieczą o temperaturze powyżej 100 stopni. Pierwszy napotkany zjazd łagodzi na krótko tą dolegliwość. Wjeżdżamy na bardzo wąską górską drogę. To niesamowite ! Jak oni to budowali ? Z jednej strony ogromna przepaść a z drugiej pionowa skała. Asfalt nie jest najwyższych lotów ale dziur nie ma. Ciekawe jak mijają się tu samochody? Nagle słyszymy głośny trzask... i nie jest to już tajemnicą. Temperówka straciła właśnie lewe lusterko. No może nie tak do końca – lusterko jest, ale popękane na kilkanaście kawałków. Na szczęście trochę jeszcze w nim widać i Heniu może w miarę bezpiecznie prowadzić. Mam wrażenie, że ocieramy się prawie o barierkę – taki ścisk.

Dojeżdżamy do Frassene. Tutaj powinniśmy odnaleźć stację kolejki krzesełkowej, którą mamy podjechać do schroniska Scarpa. Miejscowość skończyła się a wyciągu ani śladu ! Wracamy i szukamy kościoła – według mapy to tam powinien się on rozpoczynać. Stajemy na małym parkingu pod świątynią. Kolejki co prawda nie widać ale wyraźnie ją słychać. Obładowani plecakami znajdujemy powyżej kościoła dolną stację wyciągu krzesełkowego. Kupuję cztery bilety po 7000 lirów każdy i po kolei wjeżdżamy pustym rzędem krzeseł. Pogoda jest taka sobie. Trochę wiatru, trochę chmur. Na deszcz się raczej nie zanosi – przynajmniej taką mamy nadzieję. Podróż kończy się przy schronisku Rif.Scarpa. Trawersujemy szeroką łąkę i szybkim krokiem idziemy w kierunku ogromnych urwisk masywu Monte Agner. Po drodze mijamy tablicę ostrzegającą przed trudnościami pobliskiej ferraty – celu naszej wspinaczki. W porównaniu do poprzednich tras, dzisiaj jest bardzo pusto. Oprócz nas nie widać żywej duszy. Być może ze względu na niepewną pogodę lub ze względu na późną porę. Ostatni kurs krzesełek odchodzi o 17.00, więc nie mamy szans na niego zdążyć. Trudno, z powrotem trzeba będzie zejść do Frassene piechotą.

Dochodzimy do początku ferraty. Wygląda na to, że już początkowy odcinek da nam popalić. Na samym wejściu Stella Alpina serwuje turystom pionowy kominek. Ubieramy uprzęże, kaski, przypinamy lonże i wchodzimy w skałę. Wspina mi się wspaniale. Doświadczenie zdobyte w przeciągu ostatnich dni wyśmienicie ułatwia pokonywanie trudnych fragmentów. Przechodzimy klasyczne kominki, rynny i płyty skalne. Trawersujemy eksponowane zbocza i powoli wgryzamy się w Monte Agner. Podziwiam Kasię – dobrze daje sobie radę. Pokonaliśmy już kilka bardzo trudnych odcinków kiedy Sebastian oznajmia odwrót. Czuje się on odpowiedzialny za Kasię i decyduje, że lepiej będzie teraz zawrócić. Pogoda nie jest pewna, wspinaczka długa i wyjątkowo trudna, więc obawia się o naszą dziewczynę. Kasia rzeczywiście nie czuje się dzisiaj pewnie. Kolano nie jest całkiem zdrowe a Stella Alpina nie szczędzi trudności. Szkoda, że musimy się rozdzielić. Muszę przyznać, że zdecydowanie postępowanie Sebastiana robi na mnie wrażenie. Kasia pod opieką Kota zawraca natomiast Heniek i ja kontynuujemy wspinaczkę.

Heniek puszcza mnie przodem. Na pustej ferracie jest nas tylko dwóch i posuwamy się całkiem szybko. Może też dzięki temu, że większość odcinków pokonujemy bez czasochłonnego wpinania się do liny asekuracyjnej. Oczywiście w miejscach niepewnych nadal wykorzystuję swoją lonżę. Dochodzimy do skośnej, nie ubezpieczonej gładkiej płyty. Heniek określa to miejsce jako “czujne”. I takie jest w istocie. Ostrożnie, przodem do ściany pokonuję przeszkodę “na tarcie”. Adrenalina uderza w żyły. Cudowne przeżycie...

Ubezpieczenia skończyły się i dalej wspinamy się trawiasto – skalnym zboczem. Od dłuższego czasu coraz częściej spowijają nas chmury. Wiatr przegania je i sprowadza następne. Czuję się jakbym oglądał przezrocza.

Zbliżamy się chyba do przełęczy Pizzon bo dostrzegam powyżej czerwoną kapsułę biwakową. Dochodzę do niej pierwszy i otwieram masywne, dwuczęściowe drzwi. W środku jest dziewięć piętrowo ułożonych pryczy z kocami. Pewnie niejednemu uratowały skórę w czasie załamania pogody. Mokry dolomit jest bowiem śliski jak lód – nie mówiąc już o groźbie porażenia piorunem w czasie częstych burz. Zjawia się Heniek. Zjadamy czekoladę i uzupełniamy zapas płynu. Co dalej ? Idziemy na szczyt Monte Agner. Ale.... nie mamy mapy. Przewodnik też został u Sebastiana. Trudno, poradzimy sobie jakoś bez tego, chociaż Heniek nie pamięta dokładnego przebiegu drogi zejściowej.

Na stoliku leży książka wejść. Czytam z zaciekawieniem. Nie jesteśmy jedyni – przed nami z dzisiejszą datą wpisało się siedem osób. Musieli wyjść bardzo wcześnie, bo nikogo po drodze nie spotkaliśmy. Z nieukrywanym zadowoleniem poświadczam w książce swoje przejście Stelli Alpiny. Kaligrafując myślę sobie, że jeżeli jakiś rodak trafi do biwaku Biasin, to może odszuka dwa skromne wpisy z datą 27.08.98. Może zastanowi go co przygnało tutaj Heńka z Mikołowa i Maćka z Poznania? Co czuli siedząc razem przy tym stole ściskając w rękach wysłużony długopis? Do końca nigdy się tego nie dowie – ale my wiemy. Dzień urodzin to najważniejszy moment w życiu, więc cieszę się, że mogę dzielić z kimś rocznicę tego wydarzenia. Tym bardziej, że rzecz dzieje się na bezludnym szlaku, wysoko w górach i dotyczy 36 urodzin Henia...

Opuszczamy przytulne wnętrze i wspinamy się na szczyt Monte Agner. Coraz częściej otaczają nas mgliste chmury. Dzięki podmuchom wiatru udaje nam się raz po raz uchwycić niesamowicie piękne widoki okolicznych dolin i szczytów. Z niepokojem też wpatrujemy się w coraz bardziej atramentowe niebo na horyzoncie. Idziemy wzdłuż ubezpieczonej, wąskiej półki skalnej. Wspinamy się nie ubezpieczoną grzędą. Wrażenie robi także szczelina bez dna, którą trzeba przekroczyć. Dreszczyk emocji...

Stoję na szczycie Monte Agner (2872m) i oczekuję na przybycie Henia. Wyżej już nie można. Na skale widnieje czerwony napis “bivacco” ze strzałką skierowaną w stronę z której przyszedłem. Silny wiatr zmusił mnie do ubrania goretexu. Tak samo postąpił Heniek, którego zieloną kurtkę spostrzegam we mgle. Gratulujemy sobie wyczynu i rozpoczynamy schodzenie. W oddali nieustannie rosną granatowe chmury...

Jeszcze raz lądujemy w kapsule biwakowej. Heniek dociera tu parę minut po mnie i uracza mrożącą krew w żyłach historią: Nie zauważył zaczynających się ubezpieczeń. Wychylając głowę z za krawędzi skały, z impetem uderzył kaskiem w kotwę mocującą linę. Uderzenie było tak mocne, że stracił równowagę i w ostatniej chwili zdążył przytrzymać się liny... brrrr. A mówią, że stalowe liny poprawiają bezpieczeństwo w ścianie...

Posilamy się czekoladą i w całkowitej mgle schodzimy za czerwonymi znakami. Nie mamy mapy, ale innej drogi zejściowej nie ma. Dochodzimy do rozwidlenia “szlaków”. Heniek wybiera pierwszą w prawo – jak mu się wydaje drogę normalną. Ze względu na zbliżający się nieuchronnie deszcz lepiej nie ryzykować spotkania z ferratą. Ponieważ Heniek schodzi trochę wolniej ode mnie, ustalamy zasadę kontaktu wzrokowego. Jak tylko tracę towarzysza z pola widzenia to zatrzymuję się i czekam aż mnie dogoni. Tak jest bezpieczniej i szybciej, bo Heniek nie musi szukać drogi zejściowej – idzie moim śladem.

Zaczynają się ubezpieczenia. To początek ferraty ! Niestety, brak mapy spowodował pomyłkę. Zamiast schodzić drogą normalną puściliśmy się na ferratę. Trudno – za dużo przeszliśmy i nie ma odwrotu. Zaczyna siąpić deszcz – na szczęście bardzo słabo i skała nie jest jeszcze śliska. Podświadomie przyśpieszamy tempo. Ferrata rozczarowuje mnie trudnościami – nie wpinam się do liny. To nie jest nonszalancja – broń Boże ! Po prostu poznałem swoje możliwości i czuję się bezpiecznie. Jeżeli napotykam moment niepewny – wpinam się bez wahania.

W dole wyłania się podłużny jęzor lodowca. Hurra ! Dochodzimy do początku ściany. Pierwszy krok na śniegu stawiam bardzo ostrożnie, ale lodowczyk jest bezpieczny. Szybko docieramy do trawiastego, łagodnego zbocza. Po chwili jesteśmy na ścieżce, którą podchodziliśmy rano pod Stellę Alpinę. Udało się ! Gratulujemy sobie ze szczerą radością. Rozbieramy się z niepotrzebnego ekwipunku i w kroplach deszczu rozpoczynamy odwrót. Przy schronisku Scarpa jesteśmy o 18.00. Ostatnie krzesełka odjechały ponad godzinę wcześniej. Trudno, trzeba zejść do Frassene wzdłuż wyciągu. Teren jest bardzo łatwy, więc umawiamy się z Heńkiem na dole – każdy schodzi własnym tempem. Deszcz przybiera na sile. Szybkim krokiem znoszę swoje ciało doskonale chronione przez goretex.

Widzę kościół. Deszcz zelżał i w wyśmienitym humorze wkraczam na przykościelny parking. Zejście trwało pół godziny. Budzę dwoje przyjaciół drzemiących w aucie. Poczciwcy martwili się o nas. Widać to w ich oczach ale padają także odpowiednie słowa. Sprawiają mi one nieukrywaną przyjemność i zarazem odczuwam ogromną wdzięczność. Kasia dokonuje cudów troskliwości i po chwili zostaję nakarmiony i napojony. Oczekujemy jeszcze naszego jubilata. Około dziewiętnastej uszczęśliwia nas swoim widokiem. Jesteśmy znowu w komplecie. Zdajemy sobie nawzajem relację z całego dnia. Kasi kolanko ponownie nawaliło. Zgadzamy się, że decyzja Sebastiana była bardzo słuszna. Żałujemy, że nie było ich z nami ale dobrze, że wrócili do Temperówki.

Wracamy tą samą krętą drogą którą przyjechaliśmy. Im dalej od Frassene, tym lepsza pogoda. Niebo staje się niebieskie i słoneczko przygrzewa... takie są Dolomity. Wiem, że to była ostatnia ferratka tej wyprawy i mimo woli doznaję skurczu żołądka. Za szybami Temperówki widzę masyw Pala w całej okazałości. Tylko szczyty pokrywa deszczowa powłoka chmur. Tak, tam byliśmy...

Na jednej z serpentyn zapala się czerwona kontrolka wtrysków naszego autka. Dawno nie widziałem Henia tak zaniepokojonego. Czyżby skończyła się dobra passa samo naprawień ? Po jakimś czasie zatrzymujemy się. Ponowne odpalamy samochód i czerwone światełko gaśnie... a więc “reset” pomógł ! Dokładnie jak z komputerem – śmiejemy się.

Na camping wracamy w blasku zachodzącego słońca. Namiot stoi jak stał. Za płotem leży znajomy garbus. Ten mały, stary, bez silnika i zdezelowany samochód rozbawia nas doszczętnie. Dlaczego ? No bo rano załadowali go na jakąś przyczepę i wywieźli. Teraz stoi tu ponownie. Czyżby sam wrócił ?

Gotujemy sobie jedzenie i w zapadającym zmroku mościmy posłania. Niebo jest bezchmurne i doskonale widać gwiazdy. Na zboczu sąsiedniej góry widać bosko oświetlony ni to kościółek ni zameczek. Heniek wparowuje z półtoralitrową butelką czerwonego wina. Wigilia jego urodzin zapowiada się wielce obiecująco. Solenizant dba o sprawiedliwy rozdział trunku na cztery osoby. Oczywiście wszystko odbywa się w kieliszkach – tym razem Kasia je przyniosła. Śmiejemy się, że na nasz widok w recepcji to już pewnie sami od razu wyjmują cztery kielichy – bez pytania. Ciekawe co sobie o nas myślą ? Butelka szybko ukazuje swoje dno. Ktoś przewrócił mój kieliszek i wino wlewa się do namiotu. Szybka akcja ratuje śpiwór. Czyżby koniec imprezy ? Ależ skąd. Heniek przynosi z recepcji dwie butle wina. Teraz to ale nas tam muszą obgadywać... Przy otwieraniu butelki ukręca się korek. Drugą część Heniu wpycha do środka i pijemy wino z korkiem. Wieczór upływa w imprezowych nastrojach. Jest już po godzinie duchów gdy ostatnie krople wina lądują w naszych żołądkach. Grzecznie kładziemy się do spania. Coś dziwnie mało miejsca przypada mi w udziale. Zaczynają się przepychanki. Jest nas czworo, więc jedna dwójka powinna leżeć po prawej stronie masztu a reszta po lewej. Niby tak jest... a to cwaniak ! Heniek śpi co prawda na swojej przepisowej pozycji, ale razem z sobą przesunął maszt. Wyniki śledztwa są jednoznaczne. Kocówa ! Zmęczeni i obezwładnieni winem poddajemy się w końcu Orfeuszowi...