Miesiąc po Kaliszu wiedziałem już, że w przyszłym roku (2007) będę chciał pobiec 100 km w Kaliszu z zamiarem podjęcia walki o złamanie 8godzin i 30 minut… bo to na dzisiaj jest wynik odpowiadający pierwszej klasie sportowej, której nie dane mi było mieć jako zawodnikowi z czasów juniorskich. Taka dodatkowa prywatna motywacja… fajny cel dla odchudzającego się amatora. Na mnie to działa i jeszcze bardziej dopinguje. Wracając do planów to z początkiem zimy wyglądały one z grubsza tak, że na wiosnę maraton z próbą bicia życiówki i złamania 2:45 a jesienią 100km z zamiarem łamania 8:30. Wszystko podszyte oczywiście niemalejącą nadzieją na zbicie wagi do chociaż 75kg… no bo ile można biegać z dodatkowym obciążeniem, a łamanie 2:45 w maratonie z wagą powyżej 80kg raczej nie wchodzi w grę….
No i wszystko stało się jasne na początku Marca. Dotychczasowe plany treningowe podświadomie akcentujące wytrzymałość kosztem szybkości pozwoliły podjąć mi kolejną brzemienną w skutki decyzję: SPARTATHLON… Nie, nie, nie tak od razu. Nie w tym roku. To przecież prawie 250km po trudnej trasie w trudnych warunkach… ale poczułem to przyjemne ukłucie w sercu na myśl, że mógłbym stanąć na starcie tego niewyobrażalnego dla mnie wcześniej (teraz z resztą też) biegu. Obudziłem tym drzemiącego gdzieś tam wewnątrz mnie „demona”, który z tylko czekał na sygnał aby uwolnić się z więzienia zwanego powszechnie „zdrowym rozsądkiem”. Jeżeli mógłbym nieskromnie określić siebie świadomym ultramaratończykiem to chyba wybiła właśnie ta godzina. Znalazłem w sobie tyle siły aby opanować chęć jak najszybszej realizacji wyzwania, że aż sam się sobą zdziwiłem. Nie, nic na łapu-capu, tutaj trzeba się solidnie i świadomie przygotować. Muszę być pewny (na ile sport na to pozwala) , że stając na starcie Spartathlonu osiągnę linię mety. Spokojnie Laszlo, masz nowy cel ale droga do niego może być równie ekscytująca i pociągająca co sam Spartathlon.
Wyzwoliłem się, poczułem wielką ulgę… Spytać można dlaczego ? A co mnie niby wcześniej „niewoliło” ? Maraton… tak, maraton mnie stopował a właściwie to moje podejście do niego. Zgodnie z nakazami sztuki chcąc bić własne rekordy w maratonie nastawiałem się na dwa starty w roku, nie więcej. Nie interesuje mnie bowiem samo zaliczanie maratonów – chociaż nic do tego nie mam i podziwiam osoby, których celem jest właśnie ich liczba…. Coś za coś, każdy ma swój priorytet i wybór drogi biegowej. Wracając jednak do „wyzwolenia” to bicie własnych życiówek w maratonie pociąga za sobą wprowadzanie coraz większych akcentów szybkościowych w treningu. Same zrzucanie wagi dużo daje ale bez treningów szybkościowych raczej nie mógłbym łamać 2:45, 2:40 czy może jeszcze innych progów. A ja tak lubię biegać ! Po prostu wyjść i biegać to szybciej to wolniej wg zasad treningowych ale niekoniecznie na stadionie, niekoniecznie szybko i krótko. Koniec ! Spartathlon to wyzwanie dla całego organizmu, to wyzwanie mentalne, to jak mam nadzieję cel, do którego osiągnięcia mogę stosować takie treningi, które najbardziej lubię. Oczywiście nie zrezygnuję z poprawiania się w maratonach ale może zajmie to więcej czasu, kto wie ? Dobrze więc, maraton wiosenny będzie ostatnią próbą łamania życiówki w maratonie na najbliższe dwa lata bo cel to Spartathlon 2008… półtora roku przygotowań… już nie mogę się doczekać tych wszystkich treningów… i startów w ultra czy w maratonach bez dotychczasowych ograniczeń. Pominę tutaj całkowicie sprawy związane ze Spartathlonem bo to materiał na inny czas, na inny „pamiętnik” i nie da się tych wszystkich emocji, przemyśleń, planów streścić w dwóch czy trzech zdaniach. Koniec. Kropka. No dobrze, może tylko jedno dodam, że korespondując z polskimi i zagranicznymi biegaczami, którzy ukończyli Spartathlon i połykając co się nawinęło w kontekście treningu ultra, doszedłem do wniosku, iż wcale nie muszę biegać po 160 czy 200km tygodniowo. Jednocześnie utkwiły mi w głowie słowa Tadka Ruty (pozdrowienia), który napisał, że jak na drugi dzień po przebiegnięciu 100km będę wstanie przebiec maraton to nie muszę się obawiać startu… lub coś w tym rodzaju… ale chwytacie wagę problemu, prawda ? Ucieszył mnie też tym, że w roku Spartathlonu biegał dużo maratonów, setki i 12-godzinny… no to znaczy, że mi też wolno !!!
I tutaj zbliżamy się do sedna sprawy. Suma sumarum jest plan: pobiec kwietniowy maraton w Rotterdamie na życiówkę, jeżeli się uda to zajmiemy się już tylko ultra, jeżeli się nie uda to może jeszcze raz latem ale trening już typowo pod ultra i Kalisz 2007. No i był ten Rotterdam 15 kwietnia… cała historia, pisałem już na grupie ale nie mogę się opanować, aby o tym w kilku słowach nie wspomnieć: wybrałem Rotterdam bo chciałem mieć dobrą pogodę na życiówkę – klubowy wyjazd był do Madrytu a tam wiadomo, temperatury nie będą sprzyjać rekordom. Skończyło się tak, że Oni mieli lepsza pogodą niż my w Rotterdamie, gdzie nastał najgorętszy weekend 2007 roku i na 10-tym kilometrze jak zobaczyłem 31 stopni to odpuściłem…. Organizatorzy przerwali z resztą maraton ze względu na niebezpieczny upał… taka ironia losu… oczywiście życiówki nie było… ale był radosny maraton bez obciążeń w rozsądnym treningowym tempie i koszmarnym upale grubo ponad 35 stopni który potraktowałem jako przygotowanie do Spartathlonu… to znaczy umieć cieszyć się z przeciwności losu i znajdować jego zalety. Po powrocie z Rotterdamu obudzona we mnie ultra-bestia rozpoczęła swoje panowanie. Nie powiodło się w Rotterdamie więc to znak, że teraz trzeba ultra. No i tak powstał plan szukania 100km na wiosnę w celu bicia życiówki z Kalisza ! Czyli już rodzi się Wiedeń – końcowa faza porodu. Znalazłem dwa biegi w okolicach 20 Maja. Jeden w Danii (Odense) a drugi w Wiedniu. Za bardzo chętnych na wyjazd nie było (setka wiosną?) więc wybrałem wstępnie Wiedeń aby połączyć go z wyjazdem rodzinnym – weekendowe zwiedzanie Wiednia… czemu nie ? Nie mogę nie wspomnieć o kolejnym pomyśle – no to przed urlopem, jeszcze w czerwcu, jakiś inny ultra – Rzeźnik w Bieszczadach lub Lajkonik w Krakowie. Ponieważ kolega z którym chciałem wystartować w Rzeźniku nie mógł by mi towarzyszyć, zapisałem się na Lajkonika… czyli bieg 24-godzinny w 3 tygodnie po setce w Wiedniu… proszę nie pukać się w tym miejscu w czoło… a dlaczego by nie ? Zarzekałem się wcześniej, że 24-godziny to nie teraz dla mnie bo „stracę szybkość na 100km” ale musiałem odwołać swoje słowa… tylko krowa nie zmienia zdania.
Tak oto powstał ramowy plan na resztę tego roku: 100km w Wiedniu, 24-h w Krakowie i na jesień 100km w Kaliszu… i pewnie cos po drodze. Oj nie, nie… to jeszcze nie koniec porodu. Na 10-dni przed Wiedniem jak grom z jasnego nieba uderzyła prognoza pogody… będą upały ! O nie, powtórka z Rotterdamu to nie dla mnie. Zacząłem rozważać opcję rezerwową czyli start w Danii. Na kilka dni przed godziną zero szanse były 50/50. Prognozy wykazywały, że w Danii będzie idealna pogoda do biegania – około 15 stopni, może deszcz w nocy przed biegiem ale generalnie chłodno ! To lubię najbardziej bo upału nie cierpię… przynajmniej nie o tej porze roku. Dla Wiednia zapowiadali 25 – 28 stopni i czyste niebo – tragedia. Problem był jednak taki, że Wiedeń miałem już „zorganizowany” a do Dani musiałbym jechać sam w piątek, biec w sobotę i wracać w niedzielę… w Wiedniu planowany pobyt z rodzinką miał bardziej rozwinięty program kulturalny i był z natury rzeczy przyjemniejszy psychicznie. Jak tylko pojawiła się szansa na to, że MOŻE temperatura w Wiedniu nie będzie aż tak wysoka i wg niektórych prognoz zamiast 28 będzie 23 stopnie… klamka zapadła, ryzykujemy i jedziemy do Wiednia. Decyzja dwa dni przed wyjazdem. Wiedeń się narodził. No to chyba możemy zacząć relację. No tak prawie…