Ile to już minęło ? Siedem miesięcy ? Tak, mniej więcej tyle czasu upłynęło od mojego pierwszego ultramaratonu w Kaliszu. Wtedy spisałem wszystko co przeżyłem zaraz na drugi dzień, aby to co ulotne zachować dla siebie i innych. Nie przypuszczałem wówczas, że piętno tamtego biegu nie da się tak łatwo wymazać i nadal będzie żywe jakby zdarzyło się wczoraj. Pojechałem do Kalisza aby sprawdzić, dotknąć czegoś nowego i po ukończeniu setki wrócić do krótszych maratonów. Stało się inaczej. Na drugi dzień myśląc o ewentualnej powtórce nie napisałem „nie”… wiedziałem, że poznałem coś czego nie chciałbym zapomnieć. Czułem podświadomie, że to na pewno nie będzie pierwsza i ostatnia setka. Nie myliłem się. Po paru miesiącach zgrabnie podsumowała to żona, przeciwna memu ultra pomysłowi, w rozmowie ze znajomymi: „obiecał, że to będzie pierwszy i ostatni raz, po czym jak wrócił to oznajmił, że żyć bez tego nie może” … lub jakoś podobnie. Skończyło się na drugiej setce, tym razem w Wiedniu.
Chcąc streścić bieg w jednym zdaniu musiałbym napisać, że zaplanowane przygotowanie z zaplanowanym wystartowaniem dało zaplanowany wynik… ale osiągnięty znowu w niezaplanowany sposób. Być może niniejsza relacja wyda mi się później mniej „emocjonalna” niż ta pierwsza z Kalisza, ale też do swojej drugiej setki podszedłem w sposób bardziej zorganizowany i mniej „emocjonalny”. Nie oznacza to wbrew pozorom jakiegoś lekceważenia tematu, przeciwnie, bardziej żyłem swoją drugą setką, bardziej chciałem ją przebiec niż tą pierwszą. Tak, to był mój główny cel na tegoroczną wiosnę. Nawet jeżeli zapasowych celów mam zwykle kilka w zapasie ten był najważniejszy. Zwykle przygotowujemy się do jakiejś imprezy aby oprócz pokonania zakładanego dystansu w oczekiwanym czasie „zgarnąć” jak najwięcej „dodatków” np. bieganie w dużej masie ludzi, świadomość uczestnictwa w ważnej i poważanej imprezie, spotkanie jak największej liczby znajomych biegaczy, uczestnictwo w jakiejś klasyfikacji, zaliczenie kolejnej fajnej trasy i wielu innych…. To daje nam dodatkowych motywacji do biegania i startów… i to jest piękne. Dla mnie jednak tym razem najważniejszy był sam dystans – nie ważne gdzie, nie ważne jak, nie ważne z kim, byle w realnym zasięgu i byle to była setka, na której miałbym szansę pobiec szybciej niż w Kaliszu… czyli bieg po górach raczej odpadał. To jest odpowiedź na pytanie dlaczego pojechałem akurat do Wiednia… chociaż w efekcie bieg sam w sobie okazał się super imprezą na której warto być a o której w Polsce mało kto słyszał… pewnie nikt wcześniej nie słyszał. No ale czas już chyba przejść do jakiegoś bardziej poukładanego opisu… zacznijmy od początku: