Zakończenie zawodów kilka chwil po 19-tej jest ukoronowaniem całego dnia. Nagradzanych jest siedem kobiet, siedmiu mężczyzn oraz najlepsze sztafety. Każdy z wywołanych do tablicy otrzymuje zestaw różnych upominków wśród których – to już tradycja – znajduje się babka wiedeńska... chodzi o ciasto oczywiście. W generalce zwyciężył Marian Olejnik z czasem 8:00:22 z Niemiec… też myślałem, że to Polak ale jednak nie, drugi był Michael Peel z Austrii 8:19:46 no i niespodziewanie trzecie miejsce przypadło mnie z czasem 8:25:56. Wiem jedno, gdyby nie ten zryw, gdyby nie to przebudzenie na końcu, nie miałbym takiej satysfakcji. Czwarty zawodnik, którego mijałem w ramach finiszu nie złamał ośmiu i pół godziny… zabrakło mu prawie dwóch minut. Ale dość tych cyferek. Impreza kończy się wspólnym zdjęciem oraz odśpiewaniem nam przez organizatorów z Sri Chinmoy Marathon Team melodyjnego hymnu. Ten bieg ma jednak swój niepowtarzalny klimat… Do zobaczenia, być może za rok !
Wieczorem, kładąc się w hotelu do łóżka, pozostaje mi już tylko napawanie się sukcesem i rozmyślanie o biegu. Jakże inny on był ale jednocześnie jakże podobny do Kalisza. Przyjechał lepiej przygotowany, szczególnie pod kątem tego, co może stać się ze mną podczas tak długiego wysiłku i tak wysokiej temperatury. Przygotowałem się do regeneracji po biegu myśląc już o następnym, za trzy tygodnie w Krakowie. Pierwszy raz tak mocno zaangażowałem się w „techniczną” stronę biegu. Nigdy wcześniej aż tak skrupulatnie nie podchodziłem do spraw fizjologicznych, do dokładnego zaplanowania odżywiania i nawadniania na trasie. Nigdy wcześniej przed biegiem nie miałem zaplanowanej regeneracji po biegu. Nigdy wcześniej nie wiedziałem aż tak dużo o tym, co może się stać z organizmem i jak temu zawczasu zapobiec. Skłamałbym, gdybym powiedział, że po prostu dobrze trenowałem. Jestem pewien, że ta druga strona medalu w postaci metodycznego nawadniania i chłodzenia organizmu doprowadziła mnie do mety w takim czasie i w takiej kondycji. Dzisiaj nie można było liczyć tylko na silną psychikę. Nie w takiej temperaturze. No cóż, zawsze uważałem, że człowiek uczy się całe życie. Tym razem nie było też takiej wyraźnej „ściany” jak w Kaliszu i nie walczyłem o przetrwanie na trasie. Dzisiaj chodziło o wynik i o wiarę, że jestem wstanie przyspieszyć na tyle, że dopnę celu. Obudziłem się z otępienia i poderwałem organizm do walki na najdłuższym w moim dotychczasowym życiu finiszu… dwanaście kilometrów finiszu… no nie, nieźle mi to wyszło.
To już koniec tej opowieści. Spisałem ją dla siebie i dla tych, którzy tak jak ja wcześniej szukają informacji o ultramaratonach. Dla tych , którzy chcą wiedzieć jak się inni przygotowują, co czują na trasie i na co zwracają uwagę. Żaden ze mnie doświadczony ultramaratończyk ale pokonałem dwa razy dystans stu kilometrów, za każdym razem z sukcesem i wiem, że gdybym miał wcześniej od kogoś takie „sprawozdanie” to bym jeszcze lepiej przygotował się do każdego startu. Mam nadzieję, że część z Was, którzy sięgną po ten pamiętnik, którzy czytali podobny pamiętnik jaki napisałem po Kaliszu, dołączy do grona ultramaratończyków. Jeżeli tylko się chce to można. Proszę nie zrozumieć mnie źle, nie chodzi tutaj o kolokwialne stwierdzenie, że „ultramaraton to nic takiego i każdy może to zrobić”. Prawdziwy sens mojego przesłania jest taki, że każdy z nas, który naprawdę pragnie pokonać ultramaraton może podjąć to wyzwanie i doświadczyć niezapomnianych wrażeń. W żadnym razie nie należy lekceważyć takich dystansów. Ignoranci mogą się srodze zawieść, gdy nie będą wstanie dotrwać do mety. Tych jednak jest niewielu i pewnie nie czytają takich pamiętników. Ultramaraton nie jest czymś niewyobrażalnym od strony treningu czy przygotowań. To wrażenia po ukończeniu ultramaratonu są niewyobrażalne. Najważniejsze jest chcieć. Jeżeli naprawdę chcesz przebiec 100 km, szukasz każdej informacji i chwyciłeś za ten tekst aby dowiedzieć się więcej… to jestem o Ciebie spokojny. Ty już jesteś ultramaratończykiem tylko jeszcze przed swoim pierwszym biegiem….